Dzień 1
Natko i Małgosiu,
Korzystam z tego że mam tu internet i piszę wrażenia z Teneryfy dla Was i na bloga.
Wczoraj przylecieliśmy na południowe lotnisko wyspy. Lecieliśmy z Malagi 2.5 godziny ściśnięci jak sardynki, rejsowym samolotem Iberii, Chcieli nas też udusić, racjonując chłodne powietrze. Nogi bolą nas do dzisiaj (wieczór) z przegrzania. Zatrzymaliśmy się w hotelu Vinci(ulubiona sieć Andrzeja) w miejscowości San Miguel.
Hotel jak to poza sezonem, pełen starszych Niemców i Anglików.
Jedno co jest w nim miłe, to widok z okna i balkonu. Widzimy i słyszymy Atlantyk, bo hotel stoi na samym brzegu.
Wyspa jest wulkaniczna, górzysta, czarno-szara, Plaże raczej kamieniste, czarne, rzadziej z czarnego wulkanicznego piasku. Woda w Atlantyku jest ciepła -sprawdziłam. Dzisiaj po śniadaniu pojechaliśmy przez góry do stolicy wyspy, Santa Cruz de Tenerife. Po drodze było 1500 zakrętów w prawo i tyle samo w lewo.
Na obiad zatrzymaliśmy się w El Puertito de Guimar. Tam w bardzo prościutkiej, lokaleskiej knajpce na plaży, zjedliśmy obiad. Zamówiliśmy ośmiornicę z cebulą i papryką w occie winnym i smażone w głębokim oleju małe kalmarki, to na przystawkę.
Danie główne to był dorsz atlantycki w sosie z cebuli i papryki (żeby było oryginalnie). Zamówiłam do tego kieliszek białego, wytrawnego wina, made in Tenerifa. Wino wypiłam, ale nie spotkałoby się z uznaniem francuskojęzycznej części rodziny. Było bardzo owocowe, przez tę owocowość wydawało się wręcz półwytrawne, do tego czuć w nim było alkohol, co jak wiadomo jest wadą (tak, tak, ma być ale niewyczuwalny).
Jedzenie było pyszne, świeże i proste. Widzieliśmy jak płetwonurek (chyba dostawca restauracji) wracał z połowu ośmiornic.
Architektura, jak widać na zdjęciach, nie powala i tak jest na całej wyspie, czasem jest jeszcze gorzej.
Następnym przystankiem było Santa Cruz. Miło się po nim spacerowało.
Andrzej zarządził odpoczynek w ładnej cukierni, gdzie ja wypiłam kawę i kieliszek czerwonego wina a Andrzej zjadł dwa ...tak DWA duże tortowe ciastka. Jednego z nich nie zdążył sfotografować, tak szybko je pochłonął ( było cytrynowe, bardzo leciutkie). Drugie z nich, tort malinowy na kruchym spodzie, pokrytym warstewką gorzkiej czekolady, widzicie na zdjęciu.
Oczywiście on po zjedzeniu dwóch wielkich ciastek tortowych nadal jest przystojnym , szczupłym blondynem, podczas gdy ja po wypiciu drugiego tego dnia kieliszka wina, mam problem alkoholowy. Takie są teorie Andrzeja, mają one zagorzałych przeciwników.
Jutro przeprowadzamy się do Paradoru pod Pico El Teide (hurra!) i wybieramy się zdobyć najwyższy szczyt Hiszpanii- 3718m npm ( no nie wiem...).
Dzień 2
Dziś, pobudka skoro świt, o 7 rano. Śniadanie w hotelowej "restauracji", stołówce wczasów FWP (dla tych co nie wiedzą, Fundusz Wczasów Pracowniczych w PRL)
Chodzi o to, że w trakcie posiłków panie z kuchni bez skrępowania, za to bardzo głośno, uzupełniały sztućce w szufladach , talerze na półkach, tudzież głośno wymieniały się uwagami, nie wiem na jaki temat, bo nie znam języka. W każdym razie był harmider(ładne słowo). Oj tam ,oj tam trochę pohałasowały i przestały, w końcu wszystko co potrzebne do śniadania było.
Śmieszył mnie w tej sytuacji fakt zamawiania przez niektórych wczasowiczów szampana do kolacji, żeby go spożyć w "romantycznej" stołówkowej atmosferze, rodem z baru mlecznego.
Nigdy więcej postojów w hotelach sieci Vinci.
Opuściliśmy szczęśliwie hotel i pojechaliśmy do miejscowości Vilaflor (widzę kwiat- ja też widziałam mnóstwo pomarańczowych maczków kalifornijskich). Stąd przez park narodowy do dolnej stacji kolejki na Pico El Teide. Zostawiliśmy tu samochód i wjechaliśmy na górę. Stąd udaliśmy się na szczyt. Odległość do pokonania w linii prostej to 200m, ale idzie się 700m w górę. Czuje się tu wysokość, nie była to bułka z masłem, ale w końcu udało się nam tak jak i ok 1/2 tuzina czerstwych , niemieckich emerytek. Nie żartując, to było trochę ciężko i trzeba powiedzieć, że nie był to najambitniejszy sposób wejścia na krater. Ambitni startują ze schroniska przed świtem i wchodzą na całą górę inną drogą. Widoki z góry porównywalne z Islandią. Uboga , miejscami żadna roślinność, lita i zwietrzała lawa, zapach siarkowodoru, jakieś tajemnicze otworki w ziemi z których wydobywa się para i gazy. Krajobraz jak to przy wulkanach , kosmiczny, zamarły i ta cisza. Ze szczytu było widać sąsiednie wyspy : La Palmę, El Hiero, La Gomerę.
Po zejściu zameldowaliśmy się w Paradorze. Ma charakter schroniska górskiego , położony jest w zapadniętym kraterze. Już restauracja nastroiła mnie bardzo dobrze. Na obiad zjedliśmy same regionalne potrawy. Zupą z dyni z kardamonem podzieliliśmy się, na drugie ja zamówiłam gulasz z koźlęcia a Andrzej królika w ziołach. Nie zawiedliśmy się. Do tego 0,5l czerwonego wina D.O. Tenerifa- wino było lekkie, raczej młode w typie chianti. Nie bardzo pasowało do królika, z koźlęciem radziło sobie lepiej. Teraz to chyba zasłużony odpoczynek. Andrzej już drzemie, a ja biorę się za lekturę książek kucharskich, które wczoraj kupiłam w Santa Cruz. Znowu mam mnóstwo przepisów, które chcę przetestować, och znaleźć się w końcu w kuchni!
Andrzej odgraża się, że założy na moim blogu podblog pt "Listy konsumenta". Proszę pamiętać czytając je, że to jest tylko jego subiektywne(czytaj: często wypaczone)zdanie.