W
końcu wracamy. Cieszę się, ale też żal mi, zwłaszcza, że z
kraju dochodzą nas wieści o śniegu i wietrze, a tu cieplutko i już
letnio. Andrzej pakował samochód od popołudnia do 2 w nocy.
Samochód mamy zapakowany pod dach, nie wiem skąd się wzięło tyle
rzeczy? No dobrze, z domów w Polsce zabraliśmy pościel, niektóre
rzeczy z kuchni, książki, ubrania. Już wtedy było tego dużo, ale
nie pod dach!
Tu
kupiliśmy trochę oliwy dla nas i znajomych, parę butelek wina,
zrobiłam trochę dżemów z kumkwatów i gorzkich pomarańczy, ze
dwie butelki nalewek, kupiliśmy trochę książek i efekt był taki,
że w wynajmowanym domu musiałam zostawić dwa małe drzewka
cytrusowe (limkwat i "rękę Buddy"- citrus medica) bo
musiałabym je przez 3000 km trzymać na kolanach.
Pierwszy
etap to 570 km z San Pedro de Alcantara do Alarcon (La Mancha). Po
drodze mijamy Granadę i piętrzące się nad nią Sierra Nevada z
ośnieżonymi szczytami ( zgodnie z nazwą gór).
W
Alarcon śpimy w Paradorze "Marques de Villena". Parador
jest mały, tylko 14 pokoi. Mieści się w malowniczej twierdzy, jej
początki siegają 1300 lat wstecz. Początkowo był twierdzą
arabską, w czasach rekonkwisty zburzony i ponownie odbudowany.
Położony na wzniesieniu Pico de los Hidalgos w meandrze rzeki
Jucar. Hotel góruje nad średniowiecznym miasteczkiem, które dziś
liczy sobie 150-ciu mieszkańców. Domy są niewysokie zbudowane z
beżowego kamienia (piaskowiec?), niektóre biało otynkowane. W
miasteczku są dwa hotele, sześć restauracji i barów, dwa
kościoły. Przyjechaliśmy tu późnym popołudniem, ciągle było
bardzo ciepło (po drodze przez La Manchę termometr w samochodzie
wskazywał 32 stC). Najpierw minęliśmy wieżę stojącą na straży
miasteczka i będącą pozostałością murów zewnętrznych. Do
Paradoru wjechaliśmy przez piękną bramę w murach miejskich. To co
uderzyło nas wczoraj i dziś podczas porannego spaceru to cisza. Na
ryneczku miasta słychać było tylko jaskółki i szpaki. Te
ostatnie czekają pewnie na owoce dojrzewające w pobliskich sadach.
Jadąc
przez La Manchę podziwiałam wielkie połacie czerwonej ziemi
obsadzone winoroślą. Krzewy pięknie przycięte, formowane i
prowadzone tworzą swymi czarnymi, węźlastymi pniami kapitalny
kontrast z barwą ziemi. Mijaliśmy
wiecznie zielone gaje oliwne, kwitnące sady owocowe (brzoskwiniowe,
morelowe i czereśniowe). W
końcu z autostrady zjechaliśmy w boczną drogę aby dojechać do
Alarcon. Po obu stronach drogi rosły krzewy rozmarynu. Kwitnie teraz
i nad krzewami unoszą się roje pszczół.
W
Paradorze zjedliśmy kolację, bo jak wcześniej pisałam najczęściej
mają bardzo dobrą kuchnię. Dodatkowo w ofercie są zawsze dania i
wina regionalne. Do
kolacji zamówiliśmy czerwone wino z winnic położonych w dolinie
rzeki Jucar, tej nad którą zbudowano twierdzę. La
Mancha produkuje ogromne ilości wina, ale ilość przez wiele lat
nie miała nic wspólnego z jakością. Od paru lat to się zmienia.
Można tu teraz znaleźć doskonałe wina w bardzo umiarkowanych
cenach. My
piliśmy stuprocentowe tempranillo, to najważniejszy czerwony szczep
winny w Hiszpanii. Było doskonałe i bardzo pasowało do zamówionego
jedzenia (duszona łopatka jagnięca).
Oprócz
tempranillo uprawia się także garnacha, monastrell, graciano i
syrah a z białych szczepów winnych typowo hiszpańskie verdejo i
arien, które jest szczepem endemicznym dla La Manchy.
Rano
po śniadaniu ruszyliśmy dalej. Droga wiedzie do Paradoru w Tortosie
(Katalonia). Ciągle jest słonecznie i ciepło, ale temperatura już
niższa, bo 23stC. Dziś
śpimy w dużym paradorze Sud Castel of Tortosa. Zbudowano go na
ruinach X wiecznego zamku arabskiego. Przy jego budowie odkryto
nagrobki arabskie z inskrypcjami. Mury są nadal w świetnym stanie.
Jutro zwiedzimy katedrę której budowa trwała 200lat.
Pieknie opowiadasz :) czuję, jakbym jechała z Wami :)
OdpowiedzUsuń